Sonntag, 28. April 2013

Emil Zola wg Haliny Suwały

Szukając biografii pisarza trafiłam na książkę Haliny Suwała pod tytułem Emil Zola (a prawdę mówiąc to jakiś czas temu wskazał mi ją Zacofany w lekturze). Na początku jedna uwaga książka Emil Zola nie jest typową biografią, nazwałabym ją raczej książką o twórczości i poglądach pisarza.
Wydana w 1968 roku pozycja jest bogatym źródłem informacji na temat kształtowania się Zoli, jako pisarza (lektur i literackich fascynacji z lat młodzieńczych), jego doświadczeń dziennikarskich, na temat pisanych powieści (pomysłów, zamierzeń, oddźwięku, jaki wywoływały), przyjaźni artystycznych, no i chyba przede wszystkim poglądów autora cyklu Rougnon - Macquartów oraz trylogii Trzy miasta. Sam Zola, jako człowiek zaledwie przemyka się przez karty książki; urodził się, uczył, mieszkał na Prowansji, pochłaniał książki, pracował, jako dziennikarz, ożenił, prowadził dwa domy (drugi z matką jego dwójki dzieci). A wszystko to autorka zaledwie wspomina gdzieś pomiędzy wierszami; jednym zdaniem, bo jak pisze przy okazji wzmianki o romansie z Jeanne Rozerot „w życiu prywatnym człowieka, nawet wielkiego, są sprawy, o których mówić mają prawo jedynie najbliżsi”.
Książka jest kopalnią wiedzy o autorze Nany i Germinal (dzieła chyba najbardziej znane w powszechnej świadomości). Autorka nie snuje domysłów, nie pozwala sobie na żadne niedopowiedzenia, jeśli nie dysponuje wiedzą na jakiś temat to pomija go milczeniem, powstrzymuje się od ocen, a jeśli już wypowiada swoje opinie na temat którejś z książek to są one bardzo wyważone. Pani Suwała oddaje głos samemu Zoli, jego przyjaciołom i oponentom, z rzadka też jego dziełom. Na stronach książki aż gęsto od cytatów; z bogatej korespondencji pisarza, wypowiedzi o pisarzu, artykułów prasowych, przedmów do książek oraz fragmentów samych książek.
W najbardziej osobistej z jego książek tj. w Dziele (powieści o sztuce), w której pomiędzy jej trzech bohaterów rozdzielił własną osobowość pisze Zola o swoim stosunku do aktu tworzenia;
Praca zabrała mi całe życie. Powoli ukradła mi matkę, żonę, wszystko co kocham [..] Kiedy byłem w nędzy marzyłem o wypoczynku na wsi, o dalekich podróżach, dzisiaj gdy mógłbym spełnić te marzenia, zaczęte dzieło trzyma mnie na uwięzi.[… ]Są podobno tacy, dla których tworzenie jest przyjemnością […] Są pełni podziwu i zachwytu dla samych siebie, wszystko, co napiszą, jest niezwykłe, wytworne, nieporównywalne.. Ja rodzę z pomocą kleszczy i dziecko wydaje mi się zawsze ohydne. Czyż podobna do tego stopnia być wolnym od wątpliwości, żeby wierzyć w siebie[..]

Przy każdym nowym dziele przeżywam ogromne wzruszenie debiutanta, serce mi bije, niepokój wysusza usta, słowem straszliwa trema. […] Radością nie jest osiągnięcie szczytu, ale zdobywanie go, rozkosze wspinaczki. […]Przed nami nadzieja, marzenia, bezgraniczne iluzje.[…] A potem skończone, szczyt zdobyty, należy tylko utrzymać się na nim. I wtedy zaczyna się udręka.
Autorka bardzo dużo miejsca poświęca na analizę utworów Zoli, przedstawienie wywodów autora dotyczących konspektu planowanej powieści, zamysłu, idei utworu oraz opinii na ich temat wśród współczesnych mu pisarzy, dziennikarzy i krytyków. Jakkolwiek o utworze najwięcej mówi sam utwór, ciekawym jest poznanie opinii twórcy oraz jego kolegów po fachu. A zwłaszcza ciekawym jest, to, jak jedno dzieło wywołuje tak skrajne reakcje; od oburzenia Wiktora Hugo czy braci de Goncourt po zachwyt Maupassanta, czy Flauberta.
Ci zresztą, którzy najbardziej krytykowali powieści Zoli byli jego pierwszymi mistrzami.
Przez trzy miesiące przymusowych wakacji [podczas cholery w 1854 r.] pochłonąłem całą bibliotekę publiczną; babka odważna kobieta, przynosiła mi z miasta książki paczkami po kilkanaście tomów naraz. Połknąłem wtedy wszystkich wielkich bajarzy, Dumasa, Eugeniusza Suego, Fevala, Eliasza Bertheta, Gonzalesa.
[..]przedmiotem naszej miłości byli wtedy przede wszystkim poeci […]Przez rok panował nad nami niczym absolutny monarcha Wiktor Hugo. Podbił nas swoimi tezami olbrzyma, porwał swoją potężną retoryką.[…]Umieliśmy na pamięć całe poematy i wracając o zmierzchu do domu dostosowywaliśmy krok do rytmu jego poezji, dźwięcznej, jak głos trąby.
Jednak jakiś czas później na firmamencie Zoli jaśnieją już inne gwiazdy.
Czy czytałeś już całego Balzaka? (pytał w 1867 r. przyjaciela) Co za człowiek! Czytam go w tej chwili na nowo. Przytłacza sobą całe stulecie. Przy nim bledną dla mnie Wiktor Hugo i inni.
Nowy nurt powieści zwany realistyczną, czy później naturalistyczną nie znajduje akceptacji u Wiktora Hugo, który np. o książce W matni wyraził się słowami:
To zła książka. [..]Są obrazy, których nie wolno pokazywać. I niechaj nie mówią mi, że to wszystko prawda, że tak właśnie się dzieje. Wiem o tym, sam zstąpiłem do otchłani tych wszystkich nieszczęść, ale nie chcę, aby wystawiano je na widowisko [..] Ja rozpatrywałem je jako moralista, lekarz, ale nie chcę, aby ktokolwiek wchodził w nie jako obojętny lub ciekawy widz; nikt nie ma do tego prawa.
Zolę fascynuje twórczość nie tylko Balzaka, ale też Flauberta.
Ten ostatni o Podboju miasta Plassans, jednego z pierwszych utworów Zoli pisał;
Przeczytałem Podbój miasta Plassans jednym haustem, tak jak się wypija szklankę dobrego wina [..] Co za wspaniały typ ten Mouret, ze swoją ciekawością, skąpstwem, rezygnacją i płaskością! Ksiądz Faujas jest groźny i wielki, prawdziwy spowiednik! Jak doskonale włada kobietą, jak zręcznie opanowuje tę tutaj, biorąc ją najpierw miłosierdziem, a potem brutalizując! Co do niej, Marty, nie potrafię nawet Panu wyrazić jak bardzo wydaje mi się udaną, z jaką sztuką pokazany jest rozwój jej charakteru, a raczej choroby! Rozkład małżeństwa doskonały! Ale wszystko zaćmiewa koniec, który jest ukoronowaniem dzieła. Nie znam nic bardziej wstrząsającego niż to rozwiązanie.I tak dalej. Opinia pełna pochwał i wykrzykników.
Ze względu na dość szczegółową analizę dzieł Zoli książkę należałoby przeczytać dwukrotnie; raz całościowo przed lekturą jego powieści, gdyż rzuca ona światło na intencje pisarza. Drugi raz fragmentarycznie po lekturze każdej z książek, aby skonfrontować, czy nasz odbiór dzieła jest zgodny z intencją jej twórcy, czy odebraliśmy lekturę, tak jak przyjaciele pisarza, czy raczej należymy do grupy oburzonych, którzy będą domagać się ukarania pisarza za obrażę moralności czy np. zmiany wyrokiem sądowym nazwiska bohatera powieści. (Nie będzie sobie szargał mojego nazwiska jakiś pisarzyna, bo ja na to nie pozwolę)
Gdybym miała w paru słowach scharakteryzować Zolę po lekturze książki pani Suwały napisałabym; to pisarz impresjonista, który maluje piórem otaczającą go rzeczywistość; rzadko piękną, ale zawsze prawdziwą, albo taką, jaka jemu wydaje się być prawdziwą. Jego powieści nie napawają optymizmem, pełno w nich nędzy, brudu, ohydy, a jednak niosą one nadzieję. Tą nadzieją jest wiara w naukę, postęp, rozum, miłość. Zola to także ten, który zawsze staje po stronie zwyciężonych, na początku swej drogi, kiedy ledwie wiąże koniec z końcem i wtedy, kiedy zyskał już uznanie i sławę. Zawsze, bez względu na koszty.
Bibliografia zawiera zestawienie wszystkich jego dzieł; zarówno tych opublikowanych, jak i materiałów rękopiśmiennych, a także wykaz publikacji na temat dzieł i życia Zoli (imponująca lista, wśród której nie ma ani jednej wydanej w Polsce, aczkolwiek znajduje się tu przetłumaczona na j.polski książka Bonjour Monsieur Zola A. Lanoux). Dodatkową zaletą książki jest duża ilość fotografii, rycin, ilustracji do powieści i karykatur pisarza.
Chcąc streścić choćby w malutkiej części opracowanie musiałabym dokonywać wpisu w kilkunastu częściach. Postanowiłam więc wykorzystywać lekturę podczas recenzji kolejnych dzieł pisarza. Książki nie da się przeczytać szybko, bowiem bogactwo treści wymusza zatrzymanie i refleksję. Jest to książka z rodzaju tych, do których się wraca, a już na pewno przeczytawszy kolejną powieść Emila Zoli.
Przez pierwszych kilkanaście stron było mi ciężko przebrnąć z powodu naukowego języka opracowania, ale później poszło gładko. Może jedynie, jako wielbicielce emocjonalnego sposobu pisania zabrakło mi tego żaru w pisaniu o człowieku, którego życie i twórczość autorka poznała, jako mało kto. Pani Suwała jest romanistką, wybitnym znawcą literatury francuskiej i tłumaczem licznych dzieł Emila Zoli. No, ale skoro to opracowanie naukowe, a nie beletrystyka trudno od autorki wymagać egzaltacji w pisaniu.
Książka jest rzeczowa, poparta źródłami, nieoceniona z powodu publikowanych wypowiedzi samego pisarza. To bardzo wartościowa pozycja i lektura obowiązkowa dla wielbicieli twórczości Zoli. Tyle, że pasjonującą bym jej nie nazwała.
Moja ocena 4+/6 (w tym za bogactwo treści, dokumentacja, rzetelność 6/6, natomiast za przekaz obrazu pisarza i człowieka  3+/6)

Donnerstag, 25. April 2013

Kartka miłości


Zacofany w lekturze miał rację - do Zoli nie należy podchodzić z doskoku i czytać po łebkach. Ja niestety właśnie w ten sposób go potraktowałam. Czytałam w kolejności początek - koniec - środek, w dodatku przez jakieś 2 miesiące. Trudno w ten sposób docenić talent narracyjny i rozkoszować się każdym zdaniem (choć talent Zoli nie pozwala tego uniknąć).
Jest to historia nietypowego trójkąta. Helena, młoda wdowa, zakochuje się w lekarzu swojej 11-letniej córki. To, że jest żonaty i dzieciaty nie stanowi tu problemu. Problemem jest monstrualna zazdrość dziecka, objawiająca się natychmiast całym zespołem chorób psychosomatycznych, która nie tylko utrudnia rozwój tego związku, ale także jakichkolwiek związków matki z mężczyznami. Helena początkowo lawiruje między dwoma, w sumie biologicznymi imperatywami - namiętnością i instynktem macierzyńskim. W końcu jednak możliwości manewru się kończą i kobieta zaczyna się buntować... Z jakim efektem - dowiecie się z lektury.
Tym razem Zola nie penetruje życia dołów społecznych, a życie towarzyskie i uczuciowe warstwy mieszczańskiej. Ponieważ nie musi w tym przypadku udzielać się społecznie, skupia się po prostu na opisie dramatu rodzinnego. Z dobrym skutkiem.
Chętnie sięgnę po inne książki tego autora, tylko tym razem postaram się go nie upychać między innymi lekturami.

Dienstag, 23. April 2013

W matni


Emil Zola, W matni, tłum. Roman Kołoniecki, Państwowy Instytut Wydawniczy 1958 [Rougon-Macquartowie, tom 7]

Praczka Gerwazyna mieszka ze swym kochankiem Lantierem i dwoma synami w obskurnym pokoju w paryskim hotelu. Pieniądze, które przywieźli ze sobą z prowincji, dawno już zostały przejedzone, wszystkie wartościowsze rzeczy trafiły do lombardu. Kobieta zaczyna podejrzewać, że kochanek ją zdradza, a gdy w końcu jej podejrzenia się potwierdzają, mężczyzna wyprowadza się, zabierając resztę ich mizernego dobytku. Najpierw oszalała z bólu po jego stracie Gerwazyna gotowa jest rozszarpać rywalkę, wkrótce jednak przytomnieje – musi zadbać o siebie i dzieci, wraca więc do pracy. Odzyskuje spokój, ma stałe źródło dochodów. Wkrótce zaczyna się do niej zalecać sympatyczny dekarz Coupeau. Gerwazyna wzbrania się przed kolejnym związkiem, ale w końcu cierpliwy Coupeau przełamuje jej opory. Biorą ślub, żyją spokojnie, oszczędzają, by spełnić swe wielkie marzenie – otworzyć własną pralnię. Niestety, dekarz ma wypadek w pracy, odłożone pieniądze idą na leczenie. Wyleczony Coupeau nie bardzo garnie się z powrotem do roboty, a Gerwazyna toleruje jego lenistwo, uznając, że mąż musi się wzmocnić po chorobie. Praczka za pożyczone pieniądze otwiera wymarzony zakład i wszystko wydaje się być w porządku. Niestety dekarz coraz częściej wzmacnia się winem w okolicznych szynkach.
Od tego momentu fabuła robi się dość przewidywalna. Zola zamierzał bowiem pokazać, do czego prowadzi pijaństwo, mamy więc studium powolnego upadku rodziny. Coupeau upija się coraz częściej i coraz mocniejszymi trunkami, Gerwazyna po okresie powodzenia zaczyna opuszczać się w pracy i tracić klientów, ich córka Anna (zwana Naną, bohaterka jednego z następnych tomów) nieuchronnie schodzi na złą drogę. Do rodziny dołącza jeszcze Lantier, który ostatecznie przypieczętuje upadek małżonków.
Degrengolada Coupeau ukazana jest niemalże w naukowy sposób. Metodycznie, etap po etapie Zola przedstawia ich drogę na dno, nie szczędząc, jak na najwybitniejszego przedstawiciela naturalizmu przystało, drastycznych detali. Traktuje swoich bohaterów jak zwierzęta laboratoryjne, niezbędne do unaocznienia czytelnikowi, jakie zło niesie ze sobą pijaństwo, do czego może doprowadzić nawet najporządniejszych i najpracowitszych. W ten sposób stajemy się uczestnikami lekcji poglądowej; bohaterowie są tylko kukłami służącymi do udowodnienia przyjętej przez autora tezy. Nie oznacza to jednak, że portrety bohaterów odmalowane są kilkoma kreskami – wręcz przeciwnie, Zola dba o szczegóły, po mistrzowsku przedstawia nam każdy aspekt ich egzystencji, charakteru, środowiska (rewelacyjne opisy paryskiej pralni). Mimo to nie wzbudzają sympatii ani współczucia. Nie budzą też odrazy. Patrzymy na nich trochę jak na okazy w zoo. We mnie żywsze uczucia wzbudziła jedynie drugoplanowa postać małej Laluni Bijard, katowanej przez ojca alkoholika – zaledwie detal w tej wielkiej panoramie upadku.
Ta metodyczność autora i drobiazgowość w ukazywaniu drogi bohaterów na dno jest nieco męcząca. W pewnym momencie złapałem się na myśli, że spokojnie kilka etapów tego upadku mógł Zola przeskoczyć, chociaż może wtedy efekt nie byłby tak pełny.
Kiedy powieść się ukazała (wydanie książkowe w 1877 roku, wcześniej druk w odcinkach w prasie), wywołała skandal. I tematem, i wyborem bohaterów – w końcu prości robotnicy rzadko wówczas gościli na kartach dzieł literackich – ale przede wszystkim tym, że autor ośmielił się wykorzystać prawdziwy język niższych warstw społeczeństwa: dosadny, nie stroniący od mocnych i wulgarnych sformułowań. Dzisiejszego czytelnika w najmniejszym stopniu język powieści nie razi, w końcu współcześni autorzy zdołali nas przyzwyczaić do znacznie gorszych rzeczy. To, co bulwersowało dziewiętnastowieczną burżuazję, my odbieramy jako potoczny, jędrny język, w którym nie owija się w bawełnę i nie bawi w subtelności.
W matni nie jest moim zdaniem najwybitniejszą częścią powieściowego cyklu Zoli, zbyt jasna jest myśl, jaka przyświecała autorowi, zbyt chłodny jego stosunek do bohaterów. Równocześnie jednak mamy do czynienia z mistrzowskim dziełem naturalizmu: powieściopisarz nie cofał się przed opisaniem najnędzniejszych i najplugawszych stron życia – nie po to, by potępiać czy oceniać, ale by dać świadectwo stosunkom społecznym, pokazać swoim czytelnikom, jak wygląda życie ludzi, na których na co dzień nie zwracają uwagi, i jak wyglądają ulice, na które nigdy się nie zapuścili. Wpuszczał do salonów odór rynsztoków i spelunek. Wówczas go za to potępiano, my zaś dzięki temu poznajemy inne oblicze świata, który przeminął. Czytając kolejne wynurzenia narkomanów, bolesne wspomnienia maltretowanych dzieci czy wykorzystywanych seksualnie dziewczynek, warto pamiętać, że mogli zaistnieć w literaturze dzięki Emilowi Zoli i jego przekonaniu, że „dziełami wielkimi i moralnymi są tylko dzieła prawdy” – bez względu na to jak bolesna i niemiła jest ta prawda. 

Sonntag, 21. April 2013

Paryż


Paryż pod koniec XIX wieku - 
z obrazów Pissarro, ze starej sepiowej fotografii, z czasów belle epoque; okresu postępu, rozkwitu i spokoju, wielkiej przebudowy. Wojna 1870 roku dawno już wybrzmiała, a nowa wojna światowa nadejdzie dopiero za kilkanaście lat. Miejsce, w którym wielu chciałoby się znaleźć.

Czy po lekturze ostatniej części trylogii Trzy miasta również? Paryż oglądany oczami Zoli to miasto oglądane od jego najciemniejszej i najwstydliwszej strony. A jednak dopiero poznanie takiego Paryża dać może pełny obraz i kto poznając miasto – pokocha je, takim jakim jest/było – pokocha je prawdziwie. Tak jak pokochał autor.

Piotr Froment, uczciwy i pełen miłosierdzia młody duchowny, który bez zarzutu spełnia swoją kapłańską posługę, a wśród owieczek bożych uważany jest za człowieka niemal świętego, dar wiary stracił już dawno temu. I jeśli ani pobyt w takich miejscach kultu; jak Lourdes, czy Rzym nie pomogły mu w odnalezieniu ścieżki wiary to tym bardziej nie mógł uczynić tego Paryż.
Miasto, w którym rząd sprawują ludzie cyniczni i przekupni, a prasa i wymiar sprawiedliwości siedzą w kieszeni finansistów, którzy dorobili się na spekulacjach giełdowych. Miasto, w którym bogate panie bawią się w dobroczynność, a panowie wykorzystują istnienie tychże towarzystw, jako narzędzie w swej grze politycznej. Miasto, w którym więzi rodzinne są parodią; córka pragnie poślubić kochanka matki, do czego matka usiłuje nie dopuścić, syn w pogardzie dla wszystkiego co normalne i dla chęci bycia oryginalnym, pozbywa się przyjaciółki – kochanki wpychając ją w ramiona utrzymanki ojca, ojciec, który trzęsie całym parlamentem i prasą, a traci rozum na skinienie paluszka kochanki. Miasto, w którym duchowni niewiele robią, aby ulżyć doli biedoty, a bardziej przedsiębiorczy wchodzą w sojusze ze światem polityki i finansjery. Miasto, w którym bezdomne i kalekie dzieci porzucane są w rynsztokach ulic, nędzarze zdychają z głodu w samotności, matki nie mają czym wykarmić dzieci, a ojcowie całymi dniami poszukują kawałka chleba dla swoich rodzin.
… ujrzał podwórze błotniste jak dół kloaczny, cuchnące schody, brudne mieszkania, lodowate i nagie, rodziny wydzierające sobie strawę, której nie zechciałyby bezpańskie psy, matki o wyschłej piersi, z płaczącymi niemowlętami na rękach, starców, którzy padli w kącie jak bydlęta i na kupie śmieci umierali z głodu. A potem stanął mu przed oczyma cały jego dzień, wspaniałość, spokój i wesołość salonów, jakie przebiegał, cały bezczelny zbytek Paryża finansów, Paryża politycznego i światowego. I teraz dotarł w końcu, o zmierzchu do Paryża Gomory, do Paryża Sodomy, zapalającego swoje światła na noc, na ohydę tej nocy-wspólniczki, której drobny popiół wolno przysypywał bezmiar dachów.
Kiedy czytałam o walkach parlamentarnych czułam się, jakbym oglądała relację z obrad sejmu. Lata mijają, mechanizmy sprawowania władzy pozostają bez zmian.
Powolna zgnilizna parlamentarna rozrosła się, atakowała organizm społeczny. Zapewne, ponad niskimi intrygami, nad pogonią ambicji osobistych, odbywała się szczytna, wzniosła walka zasad, przepływała historia odsuwając gruzy przeszłości, usiłując tchnąć w przyszłość więcej prawdy, więcej sprawiedliwości i szczęścia. Ale w praktyce, gdy widziało się tylko ohydną kuchnię codzienną, jakież rozpętanie samolubnych apetytów! Jedyne pragnienie: chwycić za gardło sąsiada, aby samemu odnieść triumf. Tam, wśród tych kilku grup, trwała tylko nieustanna walka o władzę i satysfakcję, jaką ona daje; lewica, prawica, katolicy, republikanie, socjaliści, dziesiątki odcieni politycznych były to tylko etykiety klasyfikujące, tę samą palącą żądzę panowania, rządzenia. Wszystkie problemy sprowadzały się do jednej jedynej sprawy: dowiedzieć się, kto — ten, ów czy tamten — chwyci w swe ręce Francję, aby z niej ciągnąć korzyści, aby jej kosztem udzielać łask klienteli swoich kreatur. A najgorsze, że wielkie batalie, dni i tygodnie stracone na to, aby ów nastąpił po tamtym, a ten po jeszcze innym, prowadziły jedynie do najgłupszego w świecie dreptania w miejscu, bo wszyscy byli siebie warci i zachodziły między nimi tylko nieznaczne różnice, tak że nowy władca partaczył tę samą robotę, którą spartaczył już jego poprzednik, z reguły zapominając o programach i obietnicach, gdy tylko dorwał się do władzy.
I pomiędzy tym wszystkim miota się Piotr, duchowny bez wiary, który poświęca życie na pomaganie biednym, głodnym i opuszczonym. Na krótko to dobroczynność staje się jego nową religią. Bo przecież w coś trzeba wierzyć, trzeba nadać życiu jakiś sens. Tylko, że dobroczynność staje się ślepą uliczką, im więcej z siebie daje tym mniejsze są tego efekty.
…Błoto wzbierało aż po brzegi, ohydna rana, krwawiąca i żarłoczna, ukazywała się bezwstydnie niczym rak toczący jakiś organ i sięgający serca. I cóż za niesmak, jakie obrzydzenie ogarniało wobec tego widowiska. I rodziło się pragnienie, aby nóż zemsty przywrócił zdrowie i radość!...
A zatem cóż pozostaje? Anarchia? Zemsta? Wymierzenie sprawiedliwości nawet kosztem niewinnych ofiar? Tyle, że i tutaj droga wiedzie donikąd. Nie dość, że cierpią niewinni to jeszcze atak wywiera często skutek odwrotny od zamierzonego. Zamach na przedstawiciela zepsutego mieszczaństwa okazuje się doskonałym pretekstem do zmiany rządu i zatuszowania skandalu tych, przeciwko którym był skierowany.

W finale utworu Piotr odnajduje w końcu równowagę ducha i sens istnienia. Muszę przyznać, że ten finał troszkę mnie zaskoczył, choć rozumiem, iż był on niezbędny dla uzasadnienia założenia, jakie przyjął autor.
Powieść to swoiste wyznanie wiary; wiary w potęgę rozumu, w osiągnięcia nauki, postęp, wiedzę, w siłę miłości i optymizmu, a co za tym idzie powieść stanowi krytykę religii katolickiej, jako przestarzałej i nieczułej na problemy społeczne. Można sobie wyobrazić, z jak ostrą reakcją środowisk katolickich spotkała się powieść i jej autor. Byli oni także przedmiotem ataku środowisk prawicowych, choć krytyka sięgała przecież o wiele głębiej.
Nie po raz pierwszy Zola zachwyca bogactwem opisów, choć tym razem są to opisy zjawisk, mechanizmów, analiza przyczyn, a nie opisy miejsc czy przedmiotów, które tak urzekały we wcześniejszych lekturach. Muszę przyznać, że momentami nużyły mnie przydługie opisy mechanizmów polityczno-parlamentarnych. To pewnie „wina” mojej filozofii życiowej, w której polityka z jej brudami zajmuje miejsce marginalne. Choć może, nie tyle nużyły, co mierziły ze względu na ich realność.
A jednak jest w prozie Zoli jakiś magnes, który przyciąga, słowa, które uwodzą, nawet, jeśli nie do końca zgadzamy się z ich treścią. No i jest tu Paryż prawdziwy i piękny mimo wszystko.
Paryż był niby olbrzymia kadź, w której kipiała cała ludzkość, najlepsza i najgorsza, wrzała straszliwa mikstura czarownic, cenne ingrediencje pomieszane z ekskrementami, mikstura, z której miał powstać napój miłosny i eliksir młodości. …. Osad ludzki opadał na dno kadzi i nie należało nawet życzyć sobie, aby każdego dnia dobro widomie odnosiło zwycięstwo; bowiem często potrzeba całych lat, aby z mętnej fermentacji powstała nadzieja, realizowana w tym przetwarzaniu wieczystej materii, którą wkładano raz jeszcze do tygla, aby ją jutro lepiej ukształtować. 
 Moja ocena 4/6
Zdaję sobie sprawę, iż powinnam Paryż przeczytać, jako ostatnią cześć Trylogii, jednak ograniczona dostępność powieści Zoli spowodowała taką, a nie inną kolejność.

Sonntag, 14. April 2013

Kartka miłości

Kartka miłości to mieszczański dramat o walce namiętności z obowiązkiem. Osoby dramatu:
Helena - młoda wdowa, matka Joasi. Jej dotychczasowe życie uczuciowe właściwie nie istniało. Była kochaną, choć sama męża jedynie szanowała. Po jego śmierci znalazła się w Paryżu sama z dzieckiem. Przez długi czas miłość do Joasi wypełniała jej czas, ale uczucie to nie było w stanie wypełnić jej życia. Bycie matką chciała pogodzić z byciem kochanką.
Joasia – jedenastoletnia dziewczynka cierpiąca na nieznaną chorobę psychiczną o podłożu genetycznym ujawniającą się monstrualnymi atakami zazdrości. Aby nie dopuścić do nawiązania przez matkę jakiejkolwiek nici sympatii, która zagrażałaby jej poczuciu bezpieczeństwa gotowa była na wszystko. Kiedy tylko wyczuwała zagrożenie natychmiast popadała w chorobę.
Doktor Deberle - mąż, ojciec, powszechnie szanowany człowiek, filantrop, niezwykle uzdolniony i dobrze sytuowany. Kiedy poznaje Helenę, ratując jej dziecko z kolejnego ataku nieznanej choroby, ulega jej czarowi i od tej pory owładnięty jest jedną myślą zdobycia kobiety.
Czy Helena ulegnie namiętnościom, czy też poczucie obowiązku zwycięży? Od początku wszystko zmierza ku dramatycznemu zakończeniu.
Z występujących w powieści osób głębiej nakreślona została jedynie postać matki; jej rozterki, bicie się z myślami, rodząca się namiętność walcząca z poczuciem obowiązku, chęć wyzwolenia z niewoli, w jakiej trzymała ją choroba córki.

W swej warstwie fabularnej powieść mnie nieco rozczarowała. Oczekiwałam od Zoli nieco innych tematów. Przyzwyczajona do społecznego zaangażowania nie bardzo mogłam przestawić się na jednostkowy dramat. Momentami postępowanie Heleny, aczkolwiek daleka jestem od potępienia, irytowało mnie, momentami śmieszyło, a scena, w której Helena powstrzymuje małżonkę doktora przed popełnieniem zdrady małżeńskiej wydała mi się niczym scena z taniego romansu.  
Trzeba jednak przyznać, że Zola nawet opisując mieszczański dramat opisuje go po mistrzowsku. Jestem cały czas pod urokiem języka; barwnego, opisowego, malowniczego. Język Zoli uwodzi mnie od jakiegoś już czas. Czasami wydaje mi się, iż nie ważne o czym pisze, bo i tak pisze pięknie. Tak jak z maestrią opisywał we Wszystko dla pań rodzaje tkanin, faktury i barwy materiałów, tak jak pięknie potrafił opisać w Brzuchu Paryża prozaiczną zdawałoby się zawartość straganów, tak w Kartce miłości opisuje współgrający ze stanem duszy bohaterki wygląd miasta. Impresjonistyczne opisy Paryża o poranku, skąpanego w słońcu, zamglonego, targanego wichurami, zmoczonego strugami deszczu działały na moją wyobraźnią i budziły okruchy wspomnień oraz tęsknotę za miastem.

Paryż rozpościerał się szeroko, równie wielki, jak niebo ponad nim. Ozłocone porannym słońcem miasto wydawało się łanem dojrzałych kłosów, a ta olbrzymia panorama malowana była zadziwiającą prostotą dwiema tylko barwami; jasnym błękitem nieba i złotym odblaskiem dachów. Ulewa promieni wiosennego słońca nadawała wszystkiemu jakiś czas młodości. Światło było tak czyste, że można było dostrzec wyraźnie najdrobniejsze szczegóły. W zawiłym chaosie murów miasto mieniło się jak kryształ. Olśniewającą nieruchomą jasność mącił chwilami nieznaczny powiew i wtedy obraz odległych dzielnic stawał się mniej ostry, drgający lekko, jakby oglądany przez niewidzialny płomień.

To mały fragmencik opisu miasta, który odpowiada opisowi budzących się nieśmiało i lękliwie uczuć (pierwszej miłości). 
Nie polecałabym jednak na lekturę pierwszego kontaktu. 

Moja ocena 4-/6 

Czekałam z opublikowaniem tej mojej opinii i czekałam, bo chciałam rozpocząć od którejś z moich ulubionych książek Zoli. Jednak zgodnie z życzeniem Ani zanim wstawię takową opinię zapoznam się z książką ponownie, tak więc zaczynam od Kartki miłości, a potem mam nadzieję będą coraz bardziej entuzjastyczne opinie.