Donnerstag, 23. Januar 2014

Kuchenne schody



„To wszystko świnie”

Dwudziestodwuletni Oktaw Mouret przybywa do Paryża z niewielkim kapitalikiem w kieszeni i z głową pełną wielkich planów. Zamierza podbić Paryż, a narzędziem do tego celu mają się stać kobiety. Wierzy, że je rozumie, zamierza roztaczać swój czar, a potem wykorzystywać kobiety, by osiągnąć sukces w handlu, który go pasjonuje

Na początku jednak niewiele wskazuje na to, by Oktawowi mogło się udać. Zamieszkuje w solidnej, mieszczańskiej kamienicy przy ulicy Neuve-Saint-Augustin, która każdym detalem świadczy o bogobojności i prawym życiu jej lokatorów:
Panował tu martwy spokój mieszczańskich salonów, gdzie nie dociera nawet najsłabszy podmuch zła. Rzekłbyś, że niezgłębionej cnoty strzegą te mahoniowe drzwi, piękne i błyszczące.
W miarę upływu dni Mouret zaczyna poznawać prawdziwą naturę tego małego światka: państwa z salonów i służby z kuchni. Nawiązuje romans z niepozorną panią Pichon, zaczyna bywać na przyjęciach, zawiera znajomość z kilkoma bywalcami i – rzecz jasna – bacznie wszystko obserwuje i słucha plotek. Stateczność i zamożność lokatorów okazują się równie fałszywe jak marmury na klatce schodowej. Wszędzie panuje ta sama atmosfera, a panie z towarzystwa prowadzą się tak samo jak ich służące. I czasem nawet nie są dużo czystsze od swoich pokojówek.

Paryska kamienica z połowy XIX wieku.
Próby nawiązania kolejnych romansów przez Moureta przeplatają się z losami rodziny Josserandów. Mimo swego ubóstwa starają się oni podtrzymywać pozory zamożności, byle tylko wydać za mąż dwie córki. Oszczędza się na jedzeniu, byle móc wydawać wtorkowe przyjęcia, suknie nicuje się przed każdym sezonem balowym, a halek nie pierze – w końcu nikt ich nie ogląda. Przytłoczony wymaganiami swej małżonki pan domu, któremu nie starcza na fanaberie, po nocach wypisuje za grosze opaski adresowe. Złapanie męża przez młodszą pannę Josserand niewiele zmienia w sytuacji rodziny. W matrymonialnych gierkach oszukują bowiem obie strony, a przykre rozczarowanie następuje po ślubie.

„Kuchenne schody” to frontalny atak na mieszczańską moralność, pełną obłudy i zakłamania, na podtrzymywanie pozorów, dbałość wyłącznie o to, by domowe brudy nie ujrzały światła dziennego. „To wszystko świnie”, ocenia swych chlebodawców jedna ze służących. Nawet ksiądz Mauduit nie różni się od swych owieczek: zawsze gładkimi pouczeniami potrafi załagodzić każdy skandal. Tylko służące wykrzykują przez kuchenne okna pełnym głosem to, o czym wszyscy wiedzą: kto z kim sypia, kto ma długi, kochankę, wstydliwą chorobę. Same zręcznie wykorzystują domową sytuację, podkradają jedzenie, przyjmują kochanków w służbowych pokoikach, demoralizują niedoświadczone dziewczyny – nie ma dla nich nic świętego. Doktor Juillerat, który doskonale zna sprawki swych pacjentów, wystawia brutalną diagnozę:
[...] kobiety: jedne to lalki błądź głupie, bądź zdeprawowane przez złe wychowanie, drugie, na skutek dziedzicznej neurozy mają zwyrodniałe skłonności i uczucia. Wszystkie puszczają się w bezsensowny, upodlający sposób, wbrew woli i bez żadnej przyjemności. Zresztą, nie okazał więcej pobłażania dla mężczyzn, tych – pod maską elegancji – drani i utracjuszów. Z pasją jakobina ogłaszał alarm dla całej mieszczańskiej klasy, rozpad i ruinę gmachu, którego zgniłe rusztowanie trzeszczy.
Dla Zoli wszyscy są równi w swej niemoralności: łajdaczą się mężczyźni i kobiety; jedni bardziej dbają o pozory, inni mniej. Część żon przymyka oczy na kochanki mężów, byle oddalić od siebie pańszczyznę małżeńskich obowiązków; inne – wobec niedołęstwa małżonków – same szukają gachów. Jednym uczciwym lokatorem w kamienicy wydaje się być stolarz, wyrzucony z mieszkania za... niemoralność, nikt bowiem nie uwierzył, że odwiedzająca go w pokoju kobieta jest jego żoną. On to podsumowuje najdobitniej atmosferę kamienicy – i szerzej – całego mieszczaństwa:
Mam po dziurki w nosie tej parszywej kamienicy! Ładne rzeczy się tu dzieją! Co za brudy! Człek nie może mieć żony u siebie, ale wyelegantowanym dziwkom na każdym piętrze wolno po kryjomu prowadzić się jak suki. Banda skurczybyków! Banda burżujów!
Oktaw Mouret z kochanką.
Sporą winę za te wszystkie zwyrodnienia zdaje się Zola przypisywać instytucji małżeństwa w ówczesnej formie, wobec której nie ma żadnych złudzeń: to cyniczny związek oparty na oszustwie, bez którego panna nie znajdzie męża, pozbawiony ciepła i zaufania. Nic zresztą dziwnego: „Ludzie nie pobierają się nigdy wedle swych upodobań... Urządzić się potem możliwie najlepiej to jeszcze najmądrzejsze”, stwierdza jednak z opisanych mężatek. O to możliwie najlepsze urządzenie dbają matki, takie jak pani Josserand, rozgrywająca matrymonialne kampanie niczym Napoleon i trzymająca swoje wojsko silną ręką niczym sierżant.

„Kuchenne schody”, jak przypuszczam, musiały wywołać skandal: nie tylko bezkompromisowym podważaniem mieszczańskiej moralności, ale i nader przejrzystymi aluzjami seksualnymi, dokładnym opisem porodu, wzmianką o dzieciobójstwie, szczegółowym przedstawieniem sposobów „łapania męża” (chociaż pewnie wszyscy je doskonale znali), soczystym językiem. Bohaterowie reprezentują raczej pewne typy potrzebne Zoli do scharakteryzowania środowiska: Oktaw – młody, ambitny, dążący do celu; Maria Pichon – bezwolna, nieciekawa kobietka; pan Josserand – zahukany pantoflarz; pani Josserand – megiera; ich córka Berta – zepsuta panna; wuj Bachelard – stary rozpustnik i pijak; ksiądz Mauduit – obłudnik; lekarz Juillerat – radykał i bezbożnik; cała gama dam: dewotka, histeryczka, chora, energiczna kupcowa; do tego służące brudne i zdemoralizowane i tak dalej. Mimo to nie ma się wrażenia papierowości postaci, każda jest odrębna, każda ma do odegrania jakąś rolę, a Zola dba o to, by nie popaść w sztampę i funduje czytelnikom sporo zwrotów akcji. Oszczędnie dawkowane są opisy, daleko tu jeszcze do orgii detali cechującej „Wszystko dla pań”; dowiadujemy się jednak dość o wnętrzach, toaletach, posiłkach, sklepach, salonach i służbówkach.

Na przykładzie kamienicy przy Neuve-Saint-Augustin pokazana jest cała sfera mieszczańska, wszędzie bowiem jest tak samo i bez względu na to, jakie burze przetoczą się przez salony i kuchnie, nic się nie zmieni. Trzeszczący gmach mieszczaństwa miał się bowiem jeszcze przez jakiś czas opierać wichrom.



Emil Zola, Kuchenne schody, tłum. Nina Gubrynowicz, Państwowy Instytut Wydawniczy 1959 [Rougon-Macquartowie, tom 10].